Veli Lago – Veli Lago

Środa 18.07.2012

Veli Lago (Lastovo) – Veli Lago (też Lastovo) 0.0002 Mm (bo przesunęła nas przepływająca obok duża motorówka).

 

Nie ma mowy, nigdzie się nie ruszamy! Nowy dzień powitał Robert, człapiąc niemrawo po kei i odmawiając podzielenie się bułką z napastliwym labradorem. Korekta – nowy dzień powitali Ewa i Janusz startując skoro świt do sklepiku po chleb. Doświadczenie, trening i umiejętności wyniesione z Peerelu owocują zdobyciem trzech wielkich buł, podczas gdy reszta zdezorientowanych żeglarzy wraca z pustymi rękami i nformacją, że więcej chleba można kupić w odległym o 5 kilometrów Ubli. Na śniadanie jemy chleb z dżemem i osami. Jula je głównie osy, bo jakoś ją kochają najbardziej. Potem, zmęczeni wymachiwaniem ręcznikiem i Slobodną Dalmacją postanawiamy pokazać Ewie i Januszowi stolicę wyspy. Juloston
zostaje na wachcie – a raczej na czacie, bo WiFi wciąż działa.

Jedziemy autobusikiem do Lastova. Wysiadamy na rozpalonym placu przed kościołem i bezlitośnie ciągniemy nowicjuszy pod górę do Willi Namiestnika, starego Kościoła, placu z widokiem na całe miasto i niezliczonych lastovskich fallicznych kominów (fumari.) Zadyszani, znajdujemy placyk w cieniu platanów (albo dębów, gruszy, jabłoni, ale platany brzmią najlepiej) i w konobie o nazwie, jakżeby inaczej, Fumari, dostajemy cudowny schłodzony Rukatač, wodę, oliwę i domowe miniaturowe chlebki. Cudne miejsce i przemiła gospodyni . Odchodzimy niechętnie i z silnym postanowieniem powrotu. Sprawdzamy jeszcze Lucice, małą zatoczkę u podnóża Lastova pod kątem ewentualnego cumowania ( Robert i ja sprawdzamy, reszta padła bez tchu w połowie drogi w dół) i wracamy na przystanek.


Po powrocie i kolejnych kąpielach przebieramy się w stroje trekkingowe, zabieramy latarki (większość) oraz  bandaże, opatrunki, adrenalinę,
nitroglicerynę i flary (nawigator) i biegniemy na spotkanie hotelowego taksówkarza, który ma nas zawieźć do punktu startowego naszej wycieczki, czyli opuszczonej bazy jugosłowiańskiej armii. Nawiasem mówiąc, taksówkarz – z Zagrzebia – nie miał zielonego pojęcia gdzie na Lastovie można znaleźć bazy wojskowe i bunkry;  o ich istnieniu dowiedział się dopiero od Roberta… Zostajemy podwiezieni pod górę, umawiamy się na powrót za 3 godziny, van odjeżdża w kłębach czerwonego kurzu a my i cykady zostajemy przed bramą z groźnym napisem  ”Zlepolije. Nema prolaza„.

 

Niezrażeni brakiem prolaza maszerujemy wzdłuż opuszczonych baraków, lawirując po swoistym polu minowym pozostawionym raczej przez krowy niż ewakuującą się armię. Robert prowadzi nas drogą przez wysuszoną łąkę, agawy i opary rozmarynu. Upał niemiłosierny i ogłuszający
jazgot cykad. Dochodzimy do pierwszej atrakcji – ogromna brama odgradza wykutą w skale grotę, w której na co dzień stacjonują teraz krowy i kozy.

Lokatorów chwilowo nie ma – pogrążamy się w chłodnym mroku, brodząc przez zwały siana i zaglądając do kolejnych odnóg za zardzewiałymi grodziami. Jest cicho, ciemno i tajemniczo, widzimy tylko to, co oświetlają nasze latarki – wilgotne ściany, pokracznie namalowane sowieckie
gwiazdy, stare skrzynie po amunicji. Tunel ma  kilkadziesiąt metrów długości, kończy się kolejną bramą, za którą leży zmumifikowana koza. Wychodzimy na pulsujący upałem, oślepiająco jasny dziedziniec z widokiem na pełne morze. Robert nie daje odpocząć – idziemy dalej
ścieżką wśród skał, zbieramy kawałki kwarcu, wypalone słońcem kości kóz, gałązki rozmarynu. Przed nami jeszcze kilkaset metrów spaceru i coraz bardziej obłędne widoki.

W momencie kiedy załoga, oślepiona ściekającym po czołach potem i gorzko żałująca pozostawienia za sobą cienistego baru w hotelu Solitudo
znajduje się na skraju buntu, kapitan z tryumfalnym A-ha! daje nura w niepozorną dziurę w ziemi. Niepewnie wchodzimy za nim. Labirynt wąskich korytarzy, popękane, dziurawe chodniki, co kilkanaście metrów pomieszczenia z pozostawionym przez wojsko sprzętem: łóżka, stojaki na karabiny, zmurszałe dzienniki. Ciemno, chłodno, idziemy gęsiego w słabym świetle latarek i Iphonów. Korytarz kończy się zardzewiałą drabiną (ku zgrozie nawigatora), po której wychodzimy na stanowisko działa. Kilkunastometrowe działo  – zardzewiałe i zdezelowane – wciąż jest
wycelowane w stronę włoskiego brzegu…


Kolejne przejście po skałkach i kolejne bunkry. Przed wejściem rozpadające się materace i wojskowe swetry. W środku jeszcze ciaśniej, ozpadliny w chodnikach, ślepe zaułki. Kolejna strzelnica osłonięta agawami i jeszcze jedno potężne działo. Po sesji zdjęciowej znajdujemy przejście na drugą stronę i udaje nam się wyjść na cienistą szeroką drogę prowadzącą na skróty, wzdłuż morza i obok domu jednego z dowódców, do bazy gdzie czeka nasz kierowca.

Czekał, na szczęście. On i dwa osły naskałach nad bazą.

Jedziemy w jedno z najpiękniejszych miejsc na wyspie – lądowisko helikopterów na płaskim jak naleśnik szczycie drugiego co do wielkości  zniesienia Lastova. Przed nami – a raczej wokół nas – 360 stopniowa perspektywa Adriatyku – od południa Pelagruža i zamglona kreska
włoskiego brzegu, od wchodu archipelag wysepek biegnący w stronę Mljetu, od północy Korčula, od zachodu Šušak i zarysy Visu. Przejrzyste, chłodne  powietrze i huraganowy wiatr. Kierowca cierpliwie patrzy na nasze harce i robi nam grupowe zdjęcie na (względnym, 340 m) szczycie świata. Jeszcze kilka fotek i wracamy.

Ale to nie koniec – po powrocie na jacht niestrudzony nawigator zaatakował kambuz z werwą Magdy Gessler i nakarmił przykurzoną załogę stekami z lastowskim rozmarynem.

 

Wieczór – dochodzimy do wniosku, że warto by poznać rodaków ze Stryja, który po utracie żagla i zgubieniu kotwicy tkwi wciąż w naszej marinie. Rodacy przybywają z dziećmi, dzieci przybywają z gitarą, robi się imprezowo i głośno. Serwujemy crne domače vino. W połowie baniaczka Smutny (przydomek stryjecznego kapitana) dochodzi do wniosku, że nas skądś dobrze zna. Druga połowa baniaczka upływa nam na ustalaniu skąd – bez
skutku, nawet karate na Wiktorskiej w latach osiemdziesiątych okazuje się ślepą uliczką. W trakcie dochodzenia Smutny co jakiś czas wyrywa synowi gitarę i usiłuje śpiewać szanty; w ten sposób dowiadujemy się czemu zawdzięcza swój przydomek. Nasz kapitan kontratakuje klasykami dowcipów, przy finale „thank you for flying with Lufthansa” załogi sąsiednich łódek maja nas serdecznie dosyć. O drugiej nad ranem żona i dzieci wyciągają Smutnego na keję, nie zważając na kolejne próby ustalenia, kiedy przecięły się nasze losy …

 

Dodaj komentarz

Adres elektroniczny nie będzie publicznie widoczny.

*